Słodkości, cudeńka i aromaty na poprawę pogody

Jak to mówią nieszczęścia chodzą parami... a u mnie nawet trójkami. Najpierw jakiś czas temu w wyniku usilnych starań rozregulowałam maszynę i wszystko co miałam uszyć leży i czeka... Ostatnio załatwiłam aparat... i jeszcze do tego mam problemy z pocztą. Żyć nie umierać jednym słowem :) Dlatego z góry przepraszam wszystkich czekających na odpowiedź - trochę to potrwa :( No i do tego ta pogoda - najpierw upały że hej, teraz za to niebo płacze i płacze... u nas na poddaszu taki deszcz oznacza tylko bardzo miłą i romantyczną atmosferę, ale żal mi tych ludzi, którzy kolejny już raz w tym roku są podtapiani...


Na szczęście jest nadzieja, że znów wyjrzy słońce... a są i inne powody do radości! Po pierwsze w końcu mam w domu moje ukochane hortensje :)) Piękne są, chciałbym tylko poznać sekret ich ususzenia by zachowały kolor i kształt - bo jeszcze to mi się nigdy nie udało... Po drugie - i od tego powinnam była zacząć - dostałam paczuszkę! A w środku małe skarby - w sam raz, by to co chwila bure niebo za oknem już nie wydawało się takie smutne :)) Kochana Janeczko - jeszcze raz bardzo, bardzo Ci dziękuję!! Twój prezencik sprawił mi mnóstwo radości!! Uściski Ci serdeczne przesyłam :) A wam polecam zajrzeć na jej bloga, to naprawdę niesamowita dziewczyna, jest Słowaczką, ale miała ochotę nauczyć się języka polskiego - i po prostu to zrobiła :) I to jak!

Ale przede wszystkim - dziś zajrzałam na bloga, a tu co? 444 obserwatorów już mam! Zakładając bloga miałam oczywiście nadzieję, że czasem zajrzy tu kilka osób - ale nawet nie marzyłam o takiej ilości wejść, ani o tylu sympatykach :)) To naprawdę motywuje! Całe szczęście, że mam jeszcze tyle do pokazania :D A ponieważ radością powinno się dzielić - to i ja chce komuś odrobinę radości sprawić :) Już niebawem świeżutkie candy będzie! Maleńka zapowiedź za to już teraz :)


Jeśli komuś tak jak mnie już zaczyna brakować słoneczka (no w końcu mamy lato, to ma być słońce, a nie deszcz, nie?) - proponuję odrobinę słońca na talerzu... pyszna, bardzo aromatyczna i idealnie pasująca na taką pogodę:

Zupa cebulowa
Składniki:
  • kilka cebul (ze 4 - 5 zależnie od wielkości)
  • łyżka oliwy lub oleju do smażenia plus odrobina na grzanki
  • ok. 40 gr masła; czasem mieszam je z odrobiną tłuszczu wytopionego z boczku wędzonego (zachowuję go i aromatyzuję nim różne smażone rzeczy)
  • mały ząbek czosnku
  • sól, dwie szczypty cukru, tymianek (często używam świeżego, ale może być też suszony) i inne ulubione zioła
  • bulion drobiowy, ok. 1 litra
  • kilka kromek pieczywa
  • nieco startego żółtego sera
1. Cebule drobno pokrajać w piórka, czosnek rozetrzeć na pastę z odrobiną soli.
2. Do rondelka wlać oliwę, rozpuścić masło, dodać czosnek i gdy tylko zacznie nim pachnieć wrzucić cebulę. Mieszając od czasu do czasu udusić ją na małym ogniu na złotobrązowo - trwa to ok 20 minut. Doprawić solą, cukrem, ziołami.
3. W czasie gdy dusi się cebulka przygotować grzanki - pokroić kanapeczki (żeby było ładniej można zrobić tak jak ja - wykroić z kromek kształty foremkami - dzieci będą zachwycone... i niektórzy dorośli też :) lekko skropić oliwą i posypać żółtym serem.
4. Cebulę zalać bulionem, chwilkę pogotować, w tym czasie wstawić grzanki do piekarnika, żeby ser się rozpuścił i już można podawać. Warto mieć kilka grzanek w zapasie bo zawsze każdy chce dokładkę :) A z brzuchem pełnym takiej zupy nikt nie będzie już przejmował się deszczem!

Pozdrawiam,
ushii

Nowy cykl - przydasiowy. Oraz pizza i lody - dziecięcy przedmiot pożądania...

... czyli czasem fajnie być dorosłym ;) A zatem znów lody. No, ale w taką pogodę maszynka do lodów chodzi na okrągło - wszystkich smaków oczywiście nie uwieczniałam, ale jeszcze jedne pokażę :)

Już nie raz pisałam, że kawy nie pijam - ma cudowny aromat, do którego żadną miarą nie pasuje mi jej smak :( i w życiu nie wypiłam nawet jednego jej kubka - takie ze mnie dziwadło. Wyjątek robię dla frapuccino (z mnóstwem lodów oczywiście i śladową ilością kawy :), a od pewnego czasu także dla lodów kawowych - ale wyłącznie własnej produkcji.


Lody mocca
  • składniki takie jak na lody śmietankowe
  • 1,5 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
  • kilka kostek czekolady
1. Mleko zagrzać na małym ogniu z cukrem jak w przepisie podstawowym, nie zdejmując z kuchenki dosypać kawę i zamieszać aż się rozpuści. Czekoladę drobno posiekać, dosypać do mleka i znów króciutko mieszać aż się rozpuści; zdjąć z ognia. Ja przecedzam jeszcze to mleko do innego naczynka, żeby nie było grudek, ale nie jest to konieczne.
2. Dodać śmietankę, schłodzić.
3. Przelać masę do maszynki do lodów i ukręcić lody. Można też oczywiście zrobić lody metodą sorbetową bez maszynki - wlać masę do pojemnika, nieco zamrozić (ma za każdym razem zgęstnieć, ale musi się dać wymieszać), zmiksować (lub przemieszać widelcem), znów trochę zamrozić i zmiksować - trzeba to powtórzyć kilkakrotnie, minimum 3 razy.

No tak, tylko "Lody dla ochłody" są akurat dziś chyba nie całkiem trafnym hasłem - chociaż moje okolice jak dotąd burze omijają szerokim łukiem. Ale ja się cieszę, że się ochłodziło na kilka dni, bo w końcu jestem w stanie coś upiec :D Zaczęłam od pizzy!

Przepis idealny poznałam 5 lat temu, za sprawa cudownego Cincina i nieocenionej Małgosimi, a jego autorem jest Peter Reinhart... i nigdy nie szukałam już lepszego, bo taki nie istnieje! Pizza z tego przepisu jest dokładnie taka, jaką pamiętam z Włoch - cienkie ciasto delikatne w środku i z chrupiące z wierzchu, a jaki ma smak! A przy tym robi się ja błyskawicznie - czegóż chcieć więcej? W dodatku wraz z przepisem na ciasto Małgosia zapodała przepis na sos pomidorowy, też tego samego autora... i w tej kwestii moje poszukiwania również się wówczas zakończyły, żaden inny się do niego nie umywa :) Jednym słowem: pizza I-DE-AL-NA!

Chociaż ma jedna wadę, nigdy nie mogę jej zrobić dobrego zdjęcia, bo mi zawsze znika sprzed obiektywu :P więc na urodę fotki proszę nie narzekać, bo dobrze, że w ogóle się udało ;)


Pizza Napoletana by Peter Reinhart
ciasto na pizzę:
  • 2,5 szkl. mąki
  • 1 szkl. wody letniej
  • 1 czubata łyżeczka soli
  • 3/4 łyżeczki drożdży instant (np. Oetker)
  • odrobina oliwy do nasmarowania miski
1. Wymieszać sypkie składniki, dodać wodę, wyrabiać (kiedyś wyrabiałam ręcznie teraz KA na najniższym biegu, hakiem) przez 4 minuty. Ciasto tylko chwile jest lepkie, szybko tworzy sprężystą kulę i pięknie zbierze każdą odrobinę mąki z miski.
2. Odstawić na 5 minut.
3. Wyrabiać jeszcze 2 minuty. Włożyć do miski nasmarowanej oliwą, odstawić pod przykryciem na 0,5 godziny, wstawić do lodówki na noc.
4. Wyjąć ok. 3 godzin przed pieczeniem, jeśli robimy dwie mniejsze pizze, podzielić ciasto, przykryć i odstawić.
5. Rozciągnąć ciasto, posmarować sosem pomidorowym i nałożyć wybrany wierzch ( u mnie najczęściej mozzarella, suszone pomidory, pieczarki, kapary, listki bazylii lub mozzarella i oscypek albo odrobina gorgonzoli - może to nieortodoksyjnie tak, ale tak lubię :).
6. Piec ok 8-10 minut w dobrze nagrzanym piekarniku w min. 230C.
7. Po wyjęciu odstawić na chwile na kratkę żeby odparowała i spód nie zrobił się miękki ( to jest problem, bo czasem trzeba stać i piłować i odganiać różnych takich z miotłą ;) .
8. Serwować i zbierać pochwały :)

sos pomidorowy:
  • 1 puszka pomidorów (i tu polecę konkretną markę - Mutti - zawsze dojrzałe, aromatyczne i w gęstej pulpie a nie rzadkim soczku)
  • 1-2 ząbki czosnku (wg upodobań)
  • 1 łyżeczka octu balsamicznego (koniecznie!)
  • 0,5 - 1 łyżeczka suszonego oregano
  • 0,5 łyżeczki suszonej bazylii
  • 0,5 łyżeczki soli
  • ja dodaję jeszcze odrobinę suszonego tymianku i szczyptę cukru
Czosnek utrzeć na pastę z odrobinka soli, pomidory zmiksować z pozostałymi składnikami.
Nie podgrzewać. Można przechowywać kilka dni w lodówce. Clou stanowi ocet balsamiczny - nie radzę go pomijać, bo to właśnie dzięki niemu ten sos nie ma sobie równych :)

Pomyślałam sobie, że pokazując pizzę, pokażę też fantastycznego kuchennego przydasia, który jej pieczenie przenosi na wyższy poziom jakości. A potem pomyślałam, że może warto pokazać jeszcze kilka innych takich pomocników? Bo często dostaję różne maile z prośbą o poradę - dlatego dziś inauguracja nowego cyklu - będę prezentować rożne sprawdzone przeze mnie rozwiązania i narzędzia przydatne w kuchni (a może nie tylko kuchni? jeszcze nie wiem). Nie jestem oczywiście żadnym guru, ale pamiętam jak sama kompletowałam wyposażenie i nie wiedziałam co jeszcze naprawdę warto sobie kupić i ile czasu zajęło mi wybór tych najtrafniejszych rozwiązań, by uniknąć bezsensownych wydatków; dlatego może moje rady komuś się przydadzą?

Kamień do pizzy
Już od kilku lat nie wyobrażam sobie kuchni bez niego - do tej pory używałam okrągłego, ostatnio wymieniłam go na prostokątny, idealnie pasujący do piekarnika. Jeśli lubicie piec pizze i pieczywo - bardzo polecam taki zakup! Dzięki niemu pizza i chleb są o wiele lepsze, mają fantastyczną skórkę, której nie ma szans uzyskać używając zwykłych blach. I co ciekawe zmienia się też smak wypieków - nie smakują już jak z piekarnika, ale bardziej jak z pieca :)
W miarę używania kamień nie wygląda już tak ładnie jak na fotce, zostają na nim ślady po sosach itp, których nie da się zmyć (kamień można myć tylko czystą wodą bez detergentów), ale to nic nie szkodzi - bo później oddają one aromat kolejnym wypiekom.


Łopata do pizzy
Zrobiłam ją sama, z kawałka sklejki gr. 4mm, o wymiarach ok 43 x 33cm. Wystarczyło wyciąć z jednej strony rączkę (ok 10cm), zaokrąglić narożniki i zaokrąglić brzegi, a brzeg przeciwny do rączki zeszlifować pod kątem. Na koniec zabezpieczyłam olejem (takim jak do olejowania blatów), ale nie jest to konieczne.
Bardzo ułatwia wkładanie pizzy i pieczywa do piekarnika - najlepiej wysypać ją cieniutko krupczatką lub semoliną przed położeniem na niej ciasta - dzięki temu pizza łatwo się z niej zsuwa.

Tyle na dziś, niestety kiedy będzie kolejny wpis, a przede wszystkim nowe fotki - nie wiem... upadł mi dziś aparat i prawdopodobnie definitywnie zakończył swój żywot :(( Nie zrobię zdjęć różnym nowym drobiazgom, nie sfocę swoich nowych pomysłów... mam jeszcze co nieco w zanadrzu od pokazania, ale nowe fotki będą nieprędko (np. zdjęcie lodów już komórką musiałam robić i wygląda jak wygląda)...ehhh, płakać się chce :(

Zaczęło tez powstawać menu widoczne pod nagłówkiem bloga - myślę, ze niebawem łatwiej będzie można wędrować po moim blogu... Pracuję nad jeszcze kilkoma zakładkami, ale jeśli macie jakieś propozycje chętnie je poznam :)

Spokojnej nocy życzę,
ushii

Lawendowo-fioletowo-kokosowo... i czosnkowo :))

Miało być o ptaszkach, ale jak to u mnie, najpierw o czymś innym :) Kupiłam dziś lawendę, pierwszy raz w życiu... wiem, że w mieszkaniu ma marne szanse na przetrwanie, ale na razie cieszy moje oko :)



A skoro o lawendzie mowa... może ma ktoś ochotę na lawendowe lody?? Pomyślałam - skoro aromatyzuje się tak ciasteczka, to dlaczego nie lody? sprawdziłam - no i działa :) A dla mniej odważnych, albo takich maniaków kokosa jak M. - pyszne lody kokosowe :)


Lody lawendowe
Wystarczy skorzystać z mojego przepisu na lody śmietankowe, który podawałam tutaj, dodając do ciepłego mleka nieco suszonego kwiatu lawendy. Mleko trzeba na trochę odstawić (niedługo, z pół godziny wystarczy) i przecedzić, reszta bez zmian.

Lody kokosowe
Do podgrzanego mleka dodać pół saszetki mleka kokosowego w proszku (dostępne w sklepach orientalnych i chyba tez w Kuchniach Świata o ile pamiętam) i dalej postępować wg wspomnianego przepisu (wanilia nie jest już konieczna, ale można dodać).

A przed pysznym deserkiem był pyszny obiadek oczywiście. Nic nowatorskiego - mój ulubiony łosoś, którego mogłabym bez końca grillować, piec i parować. Dziś był pieczony - ale pokazać i polecić chciałam Wam przede wszystkim mój ukochany sos czosnkowy. Czosnek kocham z wzajemnością, dodaję gdzie się da (no, lody czosnkowe jakoś mnie nie ciekawią, hihi). A ten sos jest po prostu genialny, zawsze mam w lodówce słoiczek, cudownie pasuje do pieczonych ziemniaczków (zwłaszcza takich w soli), do różnych mięs i do ryb. Przepis kiedyś zasłyszany w jakiejś knajpce, więc autor nieznany :) Proporcje podaję na oko - każdy może dostosować wg smaku, a często już mi się zdarzało, ze w sytuacjach podbramkowych pomijałam niektóre składniki, albo zamieniałam je na to co pod ręką (np. pomijałam musztardę francuską, sos sojowy zastępowałam solą, miód cukrem, a nawet kiedyś kilka razy jogurt śmietaną :D) a i tak wychodzi nieodmiennie pyszny. Aha - i doskonale smakuje jeszcze do kanapek na gorąco, my przepadamy za takimi z kurczaczkiem i warzywami.


Łosoś pieczony z sosem czosnkowym

1. Filet z łososia bez skóry opłukać, osuszyć i podzielić na porcje. Włożyć do naczynia do zapiekania (leciuteńko nasmarowanego olejem, albo np. masłem czosnkowym), oprószyć solą i ziołami (u mnie - włoskimi), można posmarować cieniutko musztardą, albo położyć na wierzchu kawałeczek masła, najlepiej - czosnkowego :). Przykryć folią aluminiową.
2. Piec w piekarniku w temp. ok. 200C przez 14 minut, w połowie czasu folie zdjąć, można dopiec pod grillem.

Sos czosnkowy:
  • kubeczek jogurtu - ja używam greckiego, ale może być każdy inny neutralny i gęsty
  • kilka łyżek majonezu
  • 1-2 łyżki musztardy (nie dijońskiej)
  • łyżka musztardy francuskiej (z ziarnkami gorczycy)
  • łyżka miodu
  • łyżeczka sosu sojowego
  • 1-2 ząbki czosnku (ilość wedle upodobań)
1. Czosnek rozcieramy z odrobiną soli na pastę.
2. W słoiczku mieszamy wszystkie składniki - lepiej za pierwszym razem dodawać je stopniowo, by uzyskać idealne dla siebie proporcje. Można wstawić do lodówki, żeby się nieco przegryzł, ale nie jest to konieczne. Przechowywać w lodówce.
Jeśli nie dodamy czosnku - otrzymamy świetny sos musztardowy.

Hmm... właśnie M. zapytał mnie czy w internecie jest już nasz dzisiejszy obiadek bo chętnie by sobie na niego jeszcze raz popatrzył :) Smacznego!

Podobno w wielu miejscach już pada, a u nas tylko wiaterek i nic :)
Pozdrawiam!
ushii

Rozwiązanie zagadki i ptaszkowy minitutorial

Oczywiście wiele osób było bardzo blisko :) Przeceniacie mnie Kochani, nie zawsze jestem aż tak kreatywna - chociaż, owszem i mnie ten przedmiot po rozebraniu na części pierwsze (do szlifowania i malowania) kojarzył się właśnie z tarczą starego aparatu :) A tymczasem... chodzi o paterę na pisanki :D


Jakiś czas temu, szukając materiału na manekina zawędrowałam do tak zwanego secondhandu - zwykle nie wchodzę do takich miejsc, bo albo ja nie mam szczęścia i zawsze przychodzę jak już wszystko wykupione albo koło mnie są same beznadziejne sh, albo nie wiem - nie umiem po prostu w takim miejscu kompletnie nic nigdy wypatrzeć, nawet skrawka ładnej tkaniny, nie wiem jak Wy tam coś znajdujecie. No i ten zapach - ja jestem straszliwie wrażliwa na zapachy... No ale tym razem weszłam. Tkanin oczywiście zero, ale na ladzie coś mi mignęło w stercie różnego śmiecia... więc jak już miałam wyjść, pomyślałam - a zobaczę co to... I się skusiłam :)


Jakiś baran zamalował piękną dębinę na cudny cytrynowy kolorek, niestety farba zareagowała z lakierem i usuwanie szło tragicznie, nawet opalarką. Potem jeszcze szpachlowanie ubytków, malowanie, mała ozdóbka na czubek i voilà!


Prawdę powiedziawszy nie mam zielonego pojęcia jakie było pierwotne przeznaczenie tego przedmiotu... ale ja jak ja zobaczyłam to skojarzyła mi się właśnie z paterą na pisanki i pomyślałam, ze będzie fajna dekoracja na Wielkanoc. Co prawda do wiosny i Wielkanocy jeszcze daleko, ale... trzeba być optymistą :) A zresztą na inne drobiazgi też się pewnie okazjonalnie nada :)

U wielu z was widziałam już wakacyjne zdjęcia - u mnie niestety mało wakacyjnie na blogu, drugi już rok z rzędu jakoś tak wychodzi, ze urlopu nie ma :( A ja tak kocham podróże, nowe widoki i nowe smaki... a najbardziej teraz to marzy mi się spacer po plaży i fale na bosych stopach... no, ale jak już napisałam - trzeba być optymistą, prawda? :)

A wracając do paterki - na jej zwieńczeniu dodałam ptaszkowy akcent, żeby była taka bardziej moja :) Miałam problem skąd wziąć takiego ptaszka, bo porcelanowe były albo za duże albo za małe, no i bałam się, ze szybko będzie po ptaszku jak M. ze swoim wrodzonym talentem do tłuczenia różnych rzeczy się za niego weźmie :) Zatem ptaszka trzeba było wykombinować samodzielnie i to najlepiej nietłukącego...

Potrzebujemy:
  • styropianowego ptaszka - łatwo można takie kupić np w kwiaciarniach, na bazarkach itp. Moje pochodzą z klatek, które pokazywałam tutaj, więc nie są zbyt piękne, ale można bez problemu dostać ładniejsze modele :)
  • gips modelarski plus odrobina wody do jego rozrobienia
  • kawałek drobniutkiego papieru ściernego - ja używam 320 ( takie drobne papiery można kupić w sklepie modelarskim, albo w samochodowym :)
  • ewentualnie farbki, pieczątki, lakier - do ozdobienia ptaszka

1. Gips rozrabiamy wodą do konsystencji niezbyt gęstej śmietany (lepiej żeby był za rzadki niż za gęsty). Zanurzamy ptaszka w gipsie i odstawiamy do obeschnięcia - ja takie drobiazgi zwykle mocuję na jakimś patyczku i wbijam w kawałek styropianu (także podczas malowania).
2. Zanurzanie w gipsie najczęściej trzeba powtórzyć, minimum raz, odczekując za każdym razem aż przedmiot całkiem wyschnie.
3.Dobrze wyschniętego ptaszka szlifujemy delikatnie, aż będzie gładki (nie trwa to wcale długo). Jeśli wyjdą jeszcze jakieś nierówności - zawsze można jeszcze raz zanurzyć go w gipsie - więc nie trzeba się bać, że coś się ułamie albo zeszlifuje za bardzo :)
4. Możemy ozdabiać - malować ( ja - białą farbą), nanosić różne motywy itp. Na paterze ptaszek został tylko pomalowany tą samą farba co cała patera, ale zrobiłam tez ptaszka niby porcelanowego. Wystarczy bardzo dokładnie wyszlifowanego ptaszka pokryć kilkoma cieniutkimi warstewkami lakieru błyszczącego, albo medium szklącym - tak jak w decopupage :)


Produkcja jak widać jest super łatwa, nawet dla osób niewierzących w swoje zdolności manualne. I w dodatku tania :) A przerabiać w ten sposób na niby-porcelanowe rzeczy można nie tylko ptaszki oczywiście. A wykorzystać tez można na wiele sposobów, np do wianków, jako zawieszki itd - przykłady w następnym poście :) Mam nadzieję, ze komuś ten pomysł się przyda :))

Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę udanego weekendu!
ushii

Jeszcze o artykule, o mnie i ogólny groch z kapustą :)

Ależ dużo nowych fotek i ciekawych opowieści na blogach... a ja nie mam kiedy, nie mam jak, komputer mi się buntuje i w ogóle :( Blogować też nie daję rady, przez te upały wszystko rozciąga się niemiłosiernie... Ale jeszcze nadrobię, zobaczycie :) No i ile ja mam do pokazania! Ale to na osobne posty zasługuje :) Dziś znów mydło i powidło, tak to jest jak się nie pisze na bieżąco...

Na początek kilka małych wyjaśnień odnośnie artykułu najpierw, bo dostaje bardzo dużo maili, a nie na wszystkie jestem w stanie odpowiedzieć (patrz wyżej :) Przede wszystkim ogromnie dziękuję za tak wiele słów uznania, za komplementy i za zachwyty, normalnie puchnę z dumy jak balonik, hi hi :) Jesteście wspaniali!

A zatem - skąd "ushii"? To nie mojej Babci pomysł wcale :) Rzeczywiście pochodziła ze Śląska, a że w związku z tym powiązań z Niemcami moja rodzina ma dość dużo - Babcia spędzała tam sporo czasu i ja trochę też - i tam właśnie tak na mnie wołali, to niemieckie zdrobnienie od mojego imienia, nie śląskie :) Po drugie łazienka - nie było jej w artykule, bo nie chciałam i tu tez jej nie będzie - przynajmniej nieprędko - bo po prostu jej nie lubię. Fajna jest, bo z oknem, ale ciągle jeszcze w okropnych maziajowato-błekitnych kafelkach poprzednich mieszkańców poddasza. Będzie za to kiedyś mój tak zwany hol, czyli miejsce gdzie często powstają różne rzeczy :) A w jaki sposób moje mieszkanko trafiło do gazety? Nie wysyłałam nigdzie zdjęć, sami mnie znaleźli :)


Teraz kwestie dekoracji... Pytacie o deseczki nad kanapą - niestety niewiele mogę pomóc. Deseczki pochodzą z czasów gdy pracowałam przy imporcie i handlu francuskimi winami - takich deseczek nie ma nigdzie w regularnej sprzedaży... podobnie sprawa ma się z lusterkami. Wszystkie to przypadkowe trafienia, czasem w bardzo zaskakujących miejscach - dlatego moja jedyna rada to mieć oczy szeroko otwarte... mój skromny zbiorek powstawał przez prawie rok! Tutaj wszystko jest opisane :)


Były rzeczy, które większość z Was już widziała, to teraz wypadałoby pokazać nieco nowości... zatem nowe-stare filiżanki :) Staruszki, ale wpadły mi w ręce dopiero co, za przysłowiowy grosik i to 12 sztuk, nie mogłam się nie skusić! (dzbanek już miałam :)


Ja co prawda kawy nie pijam, ale filiżanki zawsze się przydadzą, nie tylko do gorącego napoju, prawda? :)


Gdyby było nieco chłodniej mogłabym napisać, że zamiast kawy mam herbatkę, a do niej nową lekturę, całkiem dla mnie nietypową... upały mącą mi jednak w tekście i w herbatki nie mam, ale mam książkę - dostałam taką niespodziankę od M. - zwykle nie czytuję biografii, literatury obyczajowej, ani tzw kobiecej - nie moje klimaty. Ale tym razem będzie inaczej, bo ciekawi mnie ta jej bohaterka i autorka zarazem, bo zachwyciła mnie Meryl Streep odtwarzająca ją w filmie "Julie i Julia" (a jaka tam była piękna kuchnia Julii!), bo dla mnie tak samo jak dla niej kuchnia stała się objawieniem i pasją :) Bardzo jestem ciekawa tej książki :)


A zostając w klimatach kuchennych, oto nasz obiadek - jak nigdy unikam ostatnio wszelakiego pieczenia i dłuższego gotowania. I oczywiście królują u nas owoce (buu, wczoraj były ostatnie już chyba truskawki... ) i warzywa - ta obfitość wszelakich pyszności na straganach powoduje u mnie nieustanny ślinotok i chęć kupienia wszystkiego :) Dziś np z trudem pohamowałam się od wykupienia całej cukinii i bakłażanów - i na obiad mamy faszerowaną cukinię.


Faszerowana cukinia
  • 2 ładne średnie cukinie
  • 2 małe cebulki
  • 2 pieczarki
  • 2-3 pomidorki z puszki
  • 1-2 ząbki czosnku
  • mozzarella
  • inne dodatki wg upodobań (i stanu lodówki :) - ja np dodaję suszone pomidorki, czasem oliwki, paprykę
  • masło lub oliwa do smażenia
  • sól, cukier i zioła do smaku (np. oregano, bazylia i inne włoskie zioła, wędzona papryka)
1. Umyć cukinie, przekroić je wzdłuż, wybrać środek. Można lekko obgotować w osolonej wodzie, żeby krócej się piekły.
2. Czosnek utrzeć na pastę z solą, podsmażyć na masełku z czosnkiem cebulkę drobno pokrojoną, dodać pieczarki i miąższ z cukini drobno pokrojone, chwilkę podusić, dodac pomidorki, doprawić do smaku.
3. Cukinie napełnić farszem, położyć na wierzchu mozzarellę i zapiekać - obgotowane tylko do rozpuszczenia sera, surowe nieco dłużej, do miękkości.
Pyszne i sycące... można dodać tu mielone mięso jeszcze, ale - nawet mój mięsolubny M. nie uważa tego za konieczne :) Polecam, zwłaszcza jeśli ktoś jeszcze nigdy cukinii nie próbował, bo ostatnio spotkałam takie osoby - i były z góry przekonane, że jej nie lubią... a po spróbowaniu zmieniły zdanie! Ja kocham to warzywo i mogłabym je jeść na milion sposobów :)

Miałam wpaść tylko na chwilkę, a znów dłużyzna mi wychodzi, więc już znikam, uciekam się schłodzić... Kto to widział, żeby w nocy 30 stopni było?? No, owszem miałam tą przyjemność (lub nieprzyjemność :-p) znajdować się już w miejscach gdzie to normalka i jeszcze się ludzie cieszą, że to tylko 30, ale nie u nas przecież! Wariactwo, jak nie leje z nieba to leje się z nas :) Ale jak ktoś ma urlop to trafił jak w totka :) Ale, ale... zanim zniknę, jeszcze jedno zdjęcie... i zagadka - kto zgadnie co to jest?


Pozdrawiam,
ushii

Trochę radości, trochę trudności, czyli dziś tylko zdjęcia "przed"

Miałam pokazać juz skończone dzieło. Ale nie mogę, bo poległam - jak widać ja tez nie wszystko potrafię :) Otóż...


Mi też podobają się manekiny, zwłaszcza te vintage, takie staruszki... no i przydałby mi się taki nie tylko jako dekoracja, bo próbuję szycia, ale sama na sobie to nic upiąć bym nie potrafiła, o nie. Zatem marzył mi się manekin. Ale żaden mi się nie podobał, bo albo drogi, albo nie taki jak bym chciała... no to postanowiłam sama sobie go zrobić.

Niby najtrudniejszy jest sam korpus, ale w sieci bardzo łatwo można znaleźć instrukcje, jak wykonać manekina i to lepszego od kupnego, bo odwzorowującego naszą sylwetkę. I już miałam się wziąć za taką właśnie produkcję, gdy kolega mojej Mamy sprezentował mi już gotowy, styropianowy - i jak się okazało o dobrych wymiarach :) Dalej było już prościutko, kupiłam za grosze drewnianą nogę, kij od szczotki i już! Miałam wszystko, wydawało mi się, że teraz to już pójdzie jak z płatka.



No i owszem, montaż załatwiliśmy szybko, jedno wiercenie, jedno klejenie, malowanie i po krzyku. No i zaczęły się schody... bo manekina trzeba ubrać, prawda? Ale w co i jak?

Marzy mi się stare płótno, niestety takowych w sklepach nie sprzedają :) Same nowe jak już, kurczę no... nie mam skąd wziąć takiego cuda. A po drugie - mam problem z samym pokryciem - otóż nie wiem jak to uszyć! Tak to jest, jak się jest samoukiem :) O ile przy jakimś rozciągliwym materiale nie byłoby problemów, uszyłabym szybko, to przy płótnie... sztywne jest przecież i się nie naciągnie, więc trzeba szyć z kawałków, ale ja nie wiem jak je wyciąć, no i jak je przede wszystkim zszyć, żeby potem to na tego manekina naciągnąć i żeby nigdzie luźne nie było? Mam klej w sprayu, chciałam tym przykleić materiał, żeby się nie przesuwał...

Czy znajdzie się jakaś dobra duszyczka, która mnie oświeci, jak to się robi?? Albo może ktoś dysponuje wykrojem poszczególnych części? Pomóżcie, bo się golasek trochę tak wstydzi stać na widoku teraz :)

Pozdrawiam,
ushii

Czwartkowe smutki... bez zdjęć.

Smutno mi dziś... bo dziś jest koncert. A ja kocham koncerty. Te poważne, te jazzowe... a przede wszystkim te dla mniej grzecznych dziewczynek. A w ciągu ostatniego roku nie mogłam niestety zbyt często na takich bywać :( I Eddiego kocham, od wielu, wielu lat; miałam to szczęście słyszeć go już na żywo parokrotnie, nawet sobie go z bliska obejrzeć :P ale ciągle mi mało. I tak mi podwójnie smutno, bo poszalałabym trochę na koncercie i bo Eddiego dawno już na żywo nie słyszałam... a nie mogę. Już nawet miałam jechać, ale jednak okazało się, że guzik :( Kto dziś jest na Pearl Jamie, niech wyszaleje się też za mnie, co?... Ehhh...

No, ale co jest najlepsze na smutki? Podobno kobiety chodzą na zakupy... ja nie, nie przepadam jakoś szczególnie za kupowaniem ciuchów itp. Relaksujące kąpiele tez odpadają, ilość wanien w posiadaniu = 0. Ewentualnie można rzucić sie wir pracy, ale niedawno z niego wypadłam, nie chce mi się wracać... osobisty przytulacz zajęty... no to co mi zostaje?? Poza rozwiązaniami procentowymi, które akurat w tej chwili odpadają :) można jeszcze pocieszać się czymś słodkim, ale ja słodkie lubię piec, a nie jeść... dołka mam...

P.S.
Nie Kochane, nie jestem w ciąży, bo chyba o tym niektóre z Was pomyślały :))